Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/210

Ta strona została przepisana.

Wyspa rozpoczynała pięcioletni okres rządów Gladstone’a i już sam ich początek nie przypadł jenerałowi do gustu. Wobec tego obiecał napisać do rektora, bo ostatecznie kwestii nie ulegało, że dzisiejsi chłopcy, to jutrzejsi mężczyźni, To, jego zdaniem, było niezwykle dobrze powiedziane.
W odpowiedzi rektor oświadczył, iż z radością powita Mr. Raymonda Martina M. P., o którym tak wiele słyszał; z całą przyjemnością użyczy mu gościnności na jedną noc i upoważnia go do przemówienia do uczniów na dowolny temat. Jeśli Mr. Martin nie miał dotychczas sposobności przemawiać do tej klasy młodzieży angielskiej, rektor nie wątpi, że będzie to dla niego zajmującym doświadczeniem.
— I mocno jestem przekonany, że co do tego, to się nie mylę! — zwierzył się rektor Rev. Johnowi. — Słyszałeś pan co kiedy o niejakim Raymondzie Martin?
— Na uniwersytecie miałem kolegę tego nazwiska — odpowiedział kapelan. — Był to, prawdę mówiąc, skończony cymbał, ale wszystko brał strasznie na serio.
— Następnej soboty będzie w liceum mówił o „patriotyzmie.“
— Nasi chłopcy nie cierpią, jak się im psuje sobotę. Wobec „uczty“ patriotyzm nie ma szans powodzenia.
— Sztuka też nie. Przypomina sobie ksiądz nasze wieczorki pod tytułem „Godzina z Szekspirem?“ — rektor mrugnął z lekka okiem. — Albo tego komicznego jegomościa z świetlnymi obrazami?
— Co to, do ciężkiej choroby, za jakiś Raymond Martin, M. P.? — pytał Beetle przeczytawszy w korytarzu ogłoszenie o odczycie. — Czemu to bydło pcha się do nas zawsze w sobotę?
— Och, Ruomeo, Ruomeo! Dlaczego jesteś Ruomeo? — mówił M’Turk czytając mu przez ramię i cytując artystkę z ostatniego półrocza. — Nic nie