szkodzi, wierzmy, że w każdym razie on będzie lepszy od niej. Stalky, jesteś ty należycie patriotycznie usposobiony? Jeśli nie, ten drab zabierze się do ciebie!
— To przecie nie będzie trwało cały wieczór. Ostatecznie można posłuchać, co powie.
— Za żadne skarby świata nie opuściłbym tego odczytu — mówił M’Turk. Chłopcy mówili, że ta baba, wołająca wciąż Ruomeo — Ruomeo — to była piła. Ja nie mówiłem nic, mnie się ona podobała. A dopiero jak dostała w samym środku tyrady czkawki! Może i on czkawki dostanie? Pamiętajcie, kto pierwszy wejdzie do sali gimnastycznej, ma zająć miejsca dla wszystkich trzech.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Niemało oczu obserwowało Mr. Raymonda Martina M. P., kiedy zajeżdżał przed dom rektora. Nowoprzybyły, bez śladu jakiegoś zdenerwowania wysiadł z powozu w jak najlepszym humorze i pełen życia.
— Trąci mi trochę szewcem zauważył M’Turk. — Nie zdziwiłbym się, gdyby był radykałem. Targował się z fiakrem przy wysiadaniu. Słyszałem na własne uszy.
— To jego byczy patriotyzm! — objaśnił Beetle.
Po herbacie rzucili się do szturmu, aby zdobyć miejsca dla siebie, obsadzili jakiś spokojny kąt i zaczęli krytykować. Wszystkie lampy gazowe były zapalone. Na małym wzniesieniu w głębi sali stał fotel rektora. Tam to miał Mr. Martin wygłosić swój odczyt. Przed wzniesieniem był rząd krzeseł dla profesorów.
Wszedł z urzędową miną Foxy i oparł o biurko przedmiot podobny do kawałka materii owiniętej dokoła kija. Ponieważ nikogo z władz jeszcze nie było, szkoła zaczęła bić brawo wołając: — Co to takiego, Foxy? Czyście buchnęli gościowi parasol? My tu rózeg nie potrzebujemy! U nas się bije trzciną! Weźcie tę miotłę! Odlicz! — i tak dalej, dopóki wej-