Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/215

Ta strona została przepisana.

Tak powoli zdążał ku efektowi końcowemu, którego, swoją drogą, użył później z niesłychanym powodzeniem na zebraniu wyborców — podczas gdy oni siedzieli, czerwieniąc się, zmieszani, upokorzeni, przygnębieni. Po wielu, wielu słowach jedną ręką sięgnął po owinięty materią kij, drugą zaś położył sobie na sercu. Oto — oto uchwytny symbol ich ojczyzny — godzien czci i szacunku! Niechaj każdy chłopak, patrząc na tę flagę, przysięgnie sobie, że pomnoży jej świetność. — I rozwinąwszy przed nimi perkalową flagę Wielkiej Brytanii, świecącą swymi trzema barwami, czekał na grzmot oklasków mający uwieńczyć jego trudy.
Ale chłopcy patrzyli w milczeniu. Oczywiście, nieraz tę rzecz widzieli — daleko, na posterunku straży nadbrzeżnej, lub przez teleskop w połowie masztu, gdy bryg jaki podpłynął ku piaskom Brantonu, na dachu Golf-klubu lub oknie Keyte’a, gdzie były pudełka cukierków z takimi banderolami. Ale liceum nigdy flagi nie używało, nie mieszano jej do życia chłopców, rektor nigdy o niej nie mówił, ich ojcowie również o niej nie wspominali. Była to rzecz święta, znajdująca się poza wszystkim. Na wszystko święte, cóż sobie wyobraża ten drab wymachujący im przed oczami tą okropnością? Ach szczęśliwa myśl! On jest prawdopodobnie pijany!
Sytuację uratował rektor. Powstawszy szybko, zaproponował podziękowanie dla mówcy. Zaraz po pierwszych jego słowach szkoła jakby uwolniona od nieznośnego ciężaru ożywiła się i wybuchła szalonymi oklaskami.
— I jestem głęboko przekonany — kończył rektor z twarzą jasno oświetloną płomieniem gazu — że wszyscy wraz ze mną podziękujecie serdecznie Mr. Raymondowi Martinowi za miłą pogawędkę, jaką nas zaszczycił.
Do dziś dnia nikt nie wie, jak się to właściwie stało. Rektor zaklina się, że nic podobnego nie zrobił, lub jeśli, to widocznie musiało mu coś wpaść