Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/216

Ta strona została przepisana.

w oko, ale obecni twierdzą, że zupełnie wyraźnie i otwarcie mrugnął jednym okiem po słowie „miły”. Mr. Raymondowi Martinowi oklasków nie szczędzono. Jak potem mówił: — „Bez przechwałek, zdaje mi się, że tych parę moich słów przemówiło im do serca. Nigdy jeszcze nie słyszałem, żeby chłopcy tak krzyczeli „hura“!
Kiedy zadzwoniono na modlitwę, wyszedł, a chłopcy stanęli szeregiem pod ścianą. Rozwinięta flaga wciąż jeszcze zwisała ze stołu. Foxy, wzruszony do głębi wymową Mr. Martina, przyglądał się jej z dumą. Rektor i nauczyciele, którzy stali w głębi estrady, nie mogli widzieć tej jawnej okropności, ale jeden z prefektów wystąpił z szeregu i, zwinąwszy ją szybko, równie szybko wsunął w stojaki z floretami.
Jak gdyby pocisnął niewidzialną sprężynę, w tej chwili rozległ się cichy pomruk zadowolenia, który przeszedł w żywe salwy oklasków.
W sypialniach omawiano konferencję. Wyrok był jednogłośny. Mr. Raymond Martin z całą pewnością urodził się w rynsztoku, a wychowanie odebrał w szkółce gminnej, gdzie grano w „bile“. Prócz tego (podaję tu tylko garść określeń z całego mnóstwa) jest płaskim błaznem o miękkim pysku, wstrętnym śmierdzielem, chorążym z brzuchem z galarety (to już był pomysł Stalky’ego) i jeszcze wielu innymi rzeczami, których przytaczać nie wypada.
Ochotnicy korpusu kadeckiego zebrali się w poniedziałek, przygnębieni i zawstydzeni. Jednakże nawet wówczas dzięki rozumnemu milczeniu można było uniknąć ostateczności.
Ale Foxy nie wytrzymał i palnął:
— Po tej pięknej mowie, jakąście panowie przedwczoraj słyszeli, powinniście zabrać się do ćwiczeń ze zdwojoną pilnością. Teraz już koniecznie trzeba będzie wyjść z sali na otwarte pole.