Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/217

Ta strona została przepisana.

— Nie może się bez tego obejść, Foxy?
Pieszczotliwa, jedwabista intonacja głosu Stalky’ego powinna go była ostrzec.
— Nie, zwłaszcza kiedy nam tak wspaniałomyślnie darował tę flagę. Wyjeżdżając rano, powiedział mi, że nie ma nic przeciw temu, żeby jej korpus używał jak swojej. Piękna flaga.
Stalky w martwym milczeniu postawił karabin na swoim miejscu w stojakach i wystąpił z szeregu. Hogan i Ansell poszli za jego przykładem.
Perowne wahał się.
— Słuchaj, może byśmy... — zaczął.
— W tej chwili ją znajdę! — mówił sierżant zwrócony do nich plecami. — Moglibyśmy wtedy...
— Chodźcie! — krzyknął Stalky. — Na co jeszcze, do diabła, czekacie? Rozejść się!
— Co — jak to — dlaczego?
Huk karabinów rzucanych w stojaki przez chłopców, którzy jeden po drugim występowali z szeregu, zagłuszył jego głos.
— Ja — ja będę musiał donieść o tym panu rektorowi! — wyjąkał.
— Więc — donieś i niech cię diabli wezmą! — zawołał Stalky pobielałymi wargami i wybiegł.

..........

— To ci dopiero komiczna historia! — opowiadał Beetle M’Turkowi. — Siedzę sobie najspokojniej w świecie w pracowni, pisząc mały poemacik o chorążym z brzuchem z galarety, aż tu naraz wpada Stalky. Ja mówię „hallo“, a ten mnie sklął jak mularz i zaczyna beczeć jak wariat. Głowę położył na stole i wyje. Może by zobaczyć, co mu jest?
M’Turk zaniepokoił się.
— Może sobie co zrobił?
Zastali go z błyszczącymi oczami i gwiżdżącego przez zęby.
— Ale cię wziąłem na kawał, Beetle! Wiedziałem, że się dasz złapać! Byczy kawał! Byłeś pewny,