Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/232

Ta strona została przepisana.

ni bez tchu dopadli wreszcie krzaków i gazometru, w oknach liceum płonęły już światła i było co najmniej dziesięć minut po dzwonku na herbatę i na apel.
— Oj, źle z nami! — mówił zadyszany M’Turk. — Założę się o szylinga, że Foxy czeka na spóźnionych pod latarnią na podwórzu. I to świństwo, bo w dodatku sam rektor pozwolił nam wyjść, a myśmy nie przyszli na czas.
— Pozwólcie mi poszukać w pełnej skarbnicy mej wiedzy — zaczął Stalky.
— Idź do licha! Nie udawaj Jorrocka. Nie moglibyśmy jakoś dopaść? — martwił się M’Turk.
— Mr. Radecliffe nie lubił butów biskupa, ale zalecał gorąco szampańskie wino i marmeladę morelową jako smar na cholewy. — Gdzie tu ten figiel, którym się po południu zabawiał dozorca?
Słyszeli, jak szukał czegoś poomacku w mokrej trawie. A potem stał się cud. Światła w domkach straży nadbrzeżnej zgasły; jarzące się okna Golf klubu zniknęły, za nimi fasady dwu hoteli. W porozrzucanych tu i owdzie samotnych willach światła zaczęły blednąć, migotać, gasnąć. Wreszcie pogasły też światła w liceum i trójka znalazła się w ciemnościach burzliwej nocy zimowej.
— Jak Boga mego! To ci mróz! — zadeklamował Stalky. — Dalie powiędły! Uciekajmy!
Popędzili przez krzaki, podczas gdy liceum huczało jak ul rozgniewanych pszczół, a w refektarzach rozlegało się rytmicznie choralne wołanie „Gaz! Gaz! Gaz!“ Wreszcie stanęli na brzegu stromej drogi, która oddzielała ich od pracowni. Zsunąwszy się w wąwóz jak kule, wyskoczyli znów w górę jak ulicznicy i poskoczyli do swej pracowni. Nie minęły dwie minuty, a już byli przebrani, w suchych kurtkach, spodniach i zasznurowanych starannie pantoflach, po czym czym prędzej wmieszali się w refektarzu w tłum przypominający ognisko rewolucji południowo-amerykańskiej.