Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/237

Ta strona została przepisana.

skać swe miłośnice (to był Huklucyt) w obliczu całego miasta (reminiscencja z Miltona). Mógłby się przynajmniej zdobyć na przyzwoitość — a wy jesteście przecie powagami, co się tyczy przyzwoitości, sądzę — i poczekać, aż się ściemni. Ale on nie czekał. Tak jest, nie przecz, nie czekałeś. O, Tulke, ty niepowściągliwy, nie panujący nad sobą bydlaku...
— Dość już, przestań na chwilę! — zawołał Carson. — Co to znaczy, Tulke?
— Ja — słuchajcie — bardzo mi jest przykro. Nigdy w życiu czegoś podobnego się po Beetle’u nie spodziewałem.
— Dlatego — że — ty — nie — masz — w sobie — cienia — wstydu — sądzisz — że — i ja — jestem — bezwstydny? — wykrzyknął Beetle jednym tchem.
— Chciałeś to wszystko zatuszować za pomocą różnych podstępnych machinacyj, co? — mówił Stalky.
— Wręcz zniewaga dla nas trzech! — dorzucił M’Turk. — Jakiż ty masz niski sposób myślenia, Tulke!
— Za drzwi was wyrzucę, jeśli się w ten sposób będziecie zachowywali! — wykrzyknął Carson z gniewem.
— Jeszcze jeden dowód, że to konspiracja! — rzekł Stalky z niewinną miną męczennika.
— Ja — ja szedłem ulicą — jak Boga kocham, szedłem sobie ulicą — wołał Tulke — i — i bardzo mi przykro — ale przyszła jakaś kobieta i — pocałowała mnie. Jak Boga kocham, ja jej nie pocałowałem.
Zrobiła się cisza, w której słychać było tylko przeciągłe, śpiewne gwizdnięcie przez zęby Stalky’ego, oznaczające pogardę, zdziwienie i szyderstwo.
— Daję wam słowo honoru, że tak było! — wyjąkał prześladowany. — Och, nie pozwólcie im już urągać.