Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/247

Ta strona została przepisana.

mie zasoby mych doświadczeń musiały być dla przyszłości stracone.
Skończył właśnie trzydzieści lat i właśnie tegoż lata następująca depesza w rozkazującym tonie wezwała mnie na jego baronowski zamek:
— Dostałem dobry transport z Tamary, przyjeżdżaj.
Był to faktycznie nadzwyczaj dobry transport, dobrany wyłącznie dla mej osobistej przyjemności. Był tam łysawy, zniszczony kapitan piechoty hinduskiej, dygocący z febry poza swym olbrzymim, czerwonym nosem — a nazywał się kapitan Dickson. Był drugi kapitan, także z piechoty hinduskiej z jasnym wąsem; twarz miał porcelanowo białą a ręce wątłe, ale odpowiadał wesoło, gdy go wołano Tertius. Był tam też człowiek olbrzymi i wyglądający wytwornie, a który prawdopodobnie nie widział pola już od lat, starannie ogolony, cicho mówiący i mający w sobie coś kociego, zawsze ten sam stary Ebenezar, mimo iż był chlubą Indyjskiej Służby Politycznej; a dalej był tu też chudy Irlandczyk, o twarzy niebiesko-czarnej od opalenia pod różnymi słońcami Departamentu Telegraficznego. Na szczęście obite wojłokiem drzwi kawalerskiego skrzydła zamykały się szczelnie, bo my przebieraliśmy się kupą na korytarzach lub też w nie swoich pokojach. rozmawiając, wołając, krzycząc, a czasami walcując do taktu piosenek układu samego Dicka IV.
Mieliśmy sobie mnóstwo do opowiedzenia od czasu. kiedyśmy się ostatni raz spotkali w zmiennych losów kolejach w Indiach, na jakimś obiedzie, w obozie, na placu wyścigowym — w dak-bungalowie lub na dalekiej stacji kolejowej — ale nigdy nie traciliśmy się z oczu. Dzieciuch siedział na poręczy, słuchając nas nie bez pewnej zazdrości. Nie miał nic przeciw swej baronii, ale czasem żal mu było minionych dni.
Była to wesoła wieża Babel, mieszanina spraw osobistych, prowincjonalnych i dotyczących całego