Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/259

Ta strona została przepisana.

— Byłem o trzy miesiące starszy rangą od Stalky’ego, a o dwa miesiące od Tertiusa — odpowiedział Dick IV — ale chodziliśmy przecie wszyscy do jednego i tego samego liceum. Mogę śmiało powiedzieć, że ta nasza mała przygoda była jedyną, w której nikt nikomu niczego nie zazdrościł.
— To prawda — wtrącił Tertius — ale za to wybuchła nowa awantura między Gul Sher Khanem i Rutton Singhiem. Nasz dżemadar mówił — i miał zupełną rację — że ani jeden Sikh nie zna się na polowaniu w zasiadce i że Koran sahib zrobiłby znacznie lepiej, gdyby wziął ze sobą Pathanów, którzy, jako górale, doskonale się na tym rozumieją. Rutton sahib ze swej strony przypomniał, iż Koran sahib wie doskonale, że każdy Pathan jest urodzonym dezerterem, podczas gdy każdy Sikh jest gentlemanem, mimo iż nie umie czołgać się na brzuchu. Stalky, chcąc rozstrzygnąć ten spór, zacytował jakąś anegdotę o kobiecie, z której obie strony ryczały ze śmiechu. A potem oświadczył, że tak Sikhowie jak i Pathanowie mogą później odbić swe kłótnie na Khye-Kheenach i Malotach, że jednakże on weźmie ze sobą na tę górską wycieczkę Sikhów dlatego, że Sikhowie umieją strzelać. A to także prawda. Jeśli chcecie uszczęśliwić Sikha, dajcie mu tylko skrzynię amunicji, a on będzie jak w raju.

— No i wyszedł! — mówił dalej Dick IV. — Jak tylko się ściemniło i trochę sobie pojedli, on i trzydziestu Sikhów zeszło po schodach w baszcie, salutując ciało małego Everetta, oparte w pionowej pozycji o ścianę. Ostatnie słowa Stalky’ego były: Kubbadar! Tumbleinga![1] po czym potumbleingorvali w czarną nicość! Tuż koło dziewiątej rozpoczął się skombinowany atak: Khye-Kheenowie zachodzili nam z boku przez dolinę, a Malotowie na wprost, strzelając z wielkiej odległości i wzywając się wzajemnie do poderżnięcia naszych niewiernych gardeł.

  1. Uważajcie, żebyście nie zlecieli!