Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/38

Ta strona została przepisana.

M’Turk pożerał dywanik przed niepokalanym kominkiem, a kanapa skrzypiała w takt konwulsyjnych drgawek Beetle’a. Przez grube szkło widać było niebieskie, powykręcane, groźne figury.
— Ja — ja protestuję przeciw tej zniewadze!
King widocznie biegł pod górę.
— Ten człowiek spełniał tylko swój obowiązek. Pan pozwoli, że mu wręczę swą kartę wizytową!
— On jest w tenisowym kostiumie! — Stalky znów wsadził głowę pod poduszkę.
— Na nieszczęście — ku memu najwyższemu zmartwieniu — nie mam przy sobie ani jednego biletu, ale nazwisko moje jest King, szanowny panie, nauczyciel liceum i jestem gotów — najzupełniej gotów — ponieść wszelką odpowiedzialność za postępowanie tego człowieka. Widzieliśmy trzech —
— Widzieliście panowie moje tablice?
— Przyznaję, że tak, ale w tych okolicznościach —
— Ja jestem tu in loco parentis — przyłączył się do dyskusji niski głos Prouta.
Można było słyszeć, jak sapał.
— Co takiego?
Pułkownik Dabney z każdą chwilą mówił coraz to wyraźniejszym akcentem irlandzkim.
— Jestem odpowiedzialny za chłopców znajdujących się pod moją opieką.
— Tak? Jest pan odpowiedzialny? Zatem wszystko, co panu mogę powiedzieć, jest, że daje im pan bardzo zły przykład — aby tak rzec, przykład fatalny! Nie znam waszych chłopców, nie widziałem waszych chłopców, ale powiadam panu, że gdyby tu: z każdego krzaka szczerzył zęby chłopak, panowie mimo wszystko nie macie krzty prawa włazić mi tu przez wąwóz, płosząc wszystko, co w nim żyje. Proszę nie próbować przeczyć! Panowie tak zrobili. Należało przyjść do domku odźwiernego i zobaczyć się ze mną, jak przystoi na przyzwoitych ludzi, a nie