Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/54

Ta strona została przepisana.

znaczyć? I jakiż cel — jeśli mi wolno zapytać — ma to... to dziwaczne przebranie?
— Pantomina, prosz pampsora. Pan rektor dał nam pozwolenie — odpowiedział Ebenezar jako jedyny w zgromadzeniu uczeń szóstej klasy. Dick IV stał mężnie w dumnym poczuciu dobrze leżących trykotów, ale Beetle starał się ukryć za pianinem. Czarny szlafrok, wypożyczony od matki jednego z eksternistów, i pstrokaty, bawełniany gorset, niesymetrycznie wypchany papierem, może człowieka ośmieszyć. A i pod innymi względami miał Beetle także nieczyste sumienie.
— Zawsze ci sami! — zaśmiał się King szyderczo. — Czczę błazeństwa w chwili, kiedy kariery wasze, jakie by one tam już były, ważą się na szali. Oczywiście! Ach, rozumie się! Stara szajka zatwardziałych grzeszników — sprzymierzone siły anarchii — Corkran —
Niewolnik Lampy ukłonił się grzecznie.
— M’Turk...
Irlandczyk uśmiechnął się.
— i, oczywiście, nieoceniony Beetle, nasz kochany Gigadibs.
Ebenezar, Cesarz i Aladyn cieszyli się względnie lepszą opinią i wobec czego King ich ominął.
— Chodź no tu, mój ty bufonie mały, pismaku jeden, wyłaź spoza tego instrumentu muzycznego. Jak się domyślam, jesteś dostawcą wierszydeł dla tej biesiady duchowej. Uważasz się, oczywiście, iż tak rzekę, za poetę?
— Z pewnością znalazł jakiś wiersz! — pomyślał Beetle zauważywszy rumieniec na kości policzkowej Kinga.
— Miałem właśnie rozkosz przeczytania jednej z takich twoich elukubracyj pod mym adresem, elukubracji, która zdaje mi się, pretendowała do rymów. Zatem — zatem kpi się ze mnie, mistrzu Gigadibs, nieprawdaż? Ja doskonale rozumiem — nie potrzebujesz mi tego tłumaczyć — że to nie było przezna-