Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/94

Ta strona została przepisana.

Zbierali właśnie w swej pracowni książki potrzebne do lekcji łaciny, którą wykładał King.
— Widziałem dobrze, że jego jasne czoło chmurne było w czasie modlitwy:

Lecz otóż ona, nasza siostra Maria.
Patrz, oto ona...

— Jeżeli już teraz wyprawiają takie hałasy, to cóż będzie, kiedy się kotka naprawdę ożywi i ruszy z miejsca?
— Tylko bęz żadnych trywialnych uwag, Beetle! My pragniemy tylko tego, aby wyjść z tej awantury, jak na przyzwoitych ludzi przystało...
— „To przecie tylko mały kwiat uwiędły.“ Gdzie mój Horacy? Ale wiecie co? Nie rozumiem, co ona myśli przez to, że podkadza naprzód sypialnię Rattraya? Myśmy ją przecie wsunęli pod sypialnię White’a, no nie? — łamał sobię głowę M’Turk.
— Szelma kapryśna. Ja myślę, że ona wszędzie łazi.
— Jak ciocię kocham, da nam King szkołę na drugiej godzinie. A ja Horacego w rękach nie miałem! — wykrzyknął Beetle. — Chodźmy!
Stanęli przed klasą. Było pięć minut przed dzwonieniem i King mógł nadejść lada chwila.
M’Turk utorował sobie łokciami drogę wśród kohorty walczących mikrusów, wyłowił spośród nich Thorntona III (owego zaufanego przyjaciela Harlanda) i kazał mu powiedzieć, co wie.
Mikrus usłuchał. Była to krótka, płaczem przerywana historia. Wielu z kolegów sowicie już zapłaciło mu za jego niedyskrecję.
— Nie nadzwyczajnego! — zawołał M’Turk. — Mówi, że klasa Kinga śmierdzi. I już.
— Stara historia! — krzyczał Stalky. — Wiemy o tym od lat, a tylko że my nie lataliśmy z tym, jak kot z pęcherzem i nie wołaliśmy „Śmierdziele“. Ma się przecie bodaj szczyptę dobrego wychowania,