Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/96

Ta strona została przepisana.

dwanaście godzin kot zaczął się już na dobre rozkładać, ale pole bitwy po pięciu dniach nie mogłoby cuchnąć tak strasznie, jak to opisywali wysłani wywiadowcy.
— Słowo daję, pięknie się kotka spisuje! — rzekł Stalky, — Czy który z was czuł kiedy w życiu podobny smród? Boże, a wciąż jeszcze nie sięga sypialni White’a!
— Nie się o nią nie bój! Daj jej tylko czas! — odpowiedział Beetle. — Te perfumy rozejdą się po całym domu jak bluszcz! Cóż to za żałośni łazarze! Żadna klasa nie ma prawa robić z siębie cuchnącego kanału tuż pod nosem przyzwoitych — niewinnych młodych ludzi o czystych duszach i wzniosłym sposobie myślenia. Czy płoniesz żalem i skruchą? — pytał M’Turk, kiedy biegli na spotkanie klasy wracającej z kąpieli.
Ponieważ King klasę swą opuścił, rozprawiano się z sobą bez najmniejszych ceremonij. Naokół czoła maszerującego domu uganiał tłum harcowników — ze wszystkich klas — goniąc, przeganiając się, wykrzykując obelgi. Po udręczonych bokach klasy maszerowali hoplici, starsi uczniowie, rzucający bezustannie dowcipami — ciężkimi i pierwotnymi dowcipami z okresu kamiennego. Trójka przyłączyła się do nich bez najmniejszego podniecenia, prawie smętna.
— A oni mimo wszystko zdrowo wyglądają! — zauważył Stalky. — To chyba nie może być, Rattray! Rattray!?
Nie było odpowiedzi.
— Rattray, złotko, cóż ci to? Coś go, widać, gryzie! Słuchaj, chłopie, my się wcale nie gniewamy na ciebie za ten kawałek mydła, coś go to nam przysłał zeszłego tygodnia! Dajże spokój! Głowa do góry, Rat! Wszystko będzie jeszcze dobrze! Ja mówię, że to tylko paru mikrusów. Prawda, że u was się tak mało uważa...