Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/99

Ta strona została przepisana.

— Być może — żartowałem. Nie mam bynajmniej pretensji do zapisywania sobie każdego słowa rzuconego wśród sztubaków; a prócz tego wiem dobrze, że Beetle’a w żadnych uczuciach urazić nie można.
— Przypuśćmy. Ale on — albo też właściwie oni, co ostatecznie na jedno wychodzi — mają szatański dar odgadywania w człowieku jego słabych stron. Co się mnie tyczy, to wyznaję, że wolę zejść czasem z drogi pracowni Nr 5. Niech się to nazywa słabością, ale dzięki temu, zdaje się, jestem tu jedynym człowiekiem, którego oni nie doprowadzili do szału swymi — no — swymi względami.
— To wszystko nie ma nic do rzeczy. Pochlebiam sobie, że umiem dać sobie z nimi radę, jak trzeba. Jeśli jednak oni czują, że posiadają moralne poparcie ze strony tych, których sprawiedliwość powinna być bezwzględna i szczera, to muszę powiedzieć, że zadanie moje staje się nadzwyczaj trudne. Co do mnie osobiście, to wyznaję, że najbardziej potępienia godną między nami rzeczą byłaby w moich oczach nielojalność.
Sala nauczycielska spojrzała na siebie spod oka, a Prout zaczerwienił się.
— Stanowczo się przeciw temu zastrzegam — rzekł. — To raczej — ja osobiście tych trzech chłopców nie lubię. Dlatego niesprawiedliwą rzeczą byłoby zarzucać...
— Jak długo pan to zamierza tolerować? — spytał King.
— Ależ doprawdy — wykrzyknął Macréa opuszczając swego zwykłego sojusznika — cały wstyd, jeśli tu w ogóle o wstydzie jakim mówić można, spada na pana King Nie możesz pan na nich zwalać odpowiedzialności za to, że — niewątpliwie wolisz pan stare, proste, dobre słowo — że pańska klasa śmierdzi. Teraz już moi chłopcy zaczynają się na to uskarżać.