— Chodź na ulicę Oksfordzką, bliziutko stąd, a ja ci wszystko wytłumaczę i pokażę.
Garść widzów stała właśnie przed sklepem z rycinami, dobrze znanym Dick’owi.
— Patrz, cisną się, aby zobaczyć kopię mego obrazu — wołał z nieukrywanym tryumfem; nigdy zaś powodzenie nie posiadało dlań takiej wartości, takiej upajającej słodyczy. — Teraz wiesz już, w jakim kierunku pracuję. Cóż, czy podobają ci się moje utwory?
Maisie patrzyła na szalony ruch bateryi polnej, idącej do ataku. Wśród tłumu, tuż za nią, dwóch artylerzystów wypowiadało zachwyt swój w gorących wyrazach. Odczuwali ważność chwili — sądzili, że biorą w niej udział, że są tam, na miejscu.
Dick, słuchając słów ich prostych, patrzył tryumfująco na dziewczę i rósł w pospolitem, brutalnem poczuciu wyższości swej i powodzenia. Maisie jednak więcej okazywała zajęcia dla tłumu, zebranego przed sklepem, niż dla obrazu. Zapał ludzi tych bardziej był dla niej zrozumiałym, niż wszelkie sceny wojenne.
— Och, tak pragnęłam chwili podobnej dla siebie, tak pragnęłam! — wyszeptała wreszcie.
— To mnie podziwiają, moje dzieło, moją pracę — mówił Dick tymczasem. — Patrz, oni
Strona:Rudyard Kipling - Zwodne światło.djvu/113
Ta strona została skorygowana.