Strona:Rudyard Kipling - Zwodne światło.djvu/126

Ta strona została skorygowana.

rączki, które z takim spokojem spoczywały nie dawno w jego dłoniach.
Wtem myśl ta cała wydała mu się niedorzeczną. Wszak Maisie nie pozwalała mu włożyć jednego, jedynego pierścionka na swój paluszek; inne więc złote okowy śmiechem przyjęłaby zapewne. Nie; lepiej byłoby o szarej, jak ta, godzinie siedzieć z nią razem; ręką opasać kibić, a czarną główkę przygarnąć do ramienia; ona oparłaby mu ją tu, na piersiach — i siedzieliby cichutko, wsłuchani we własne słowa, lub w spokój, panujący dokoła.
Buty Torpenhow’a skrzypnęły w tej chwili, a ostry głos jego przerwał nić marzeń dalszych. Heldar ściągnął brwi i zaklął z cicha; przypomniało mu to bowiem, iż w powodzeniu, branem za rzecz z prawa sobie przynależną, za słuszną nagrodę cierpień przebytych, nagła zachodziła przerwa. Oto znalazła się kobieta, która, nie przecząc sławie owej, ani zasługom, nie chciała jednak uczuć jego dzielić.
— Słuchaj, stary druhu — mówił tymczasem Torpenhow, — czyja cię czem dotknąłem, czy obraziłem w ostatnich czasach?
— Ty? Nie. Co za myśl nawet!
— Więc chyba wątroba ci dolega?