sercem coraz mocniej, tłocząc na usta wyrazy, które musiał siłą powstrzymywać, tak jak siłą wstrzymywał się jedynie, by nie ująć Maisie w ramiona i nie ucałować ust tych drobnych raz jeden, raz jeszcze... i wiele, wiele razy później. Niedziela po niedzieli głowa brała górę nad sercem, nad porywem uczucia, przestrzegając go, iż Maisie pozostanie niewzruszoną, — że lepiej nie zdradzać się i gawędzić dalej o tajnikach sztuki, która — jak dotąd — stanowiła jedyną życia jej osnowę.
Przeznaczeniem jego było widocznie znosić przez długie tygodnie istne tortury w tej małej pracowni, przybudowanej niedbale do ubogiej, zaniedbanej willi, — w pracowni, której nikt nie odwiedzał, w której nic nie leżało na swojem miejscu. Przeznaczeniem — milczeć, patrząc, jak Maisie krząta się około filiżanek i nalewanej w nie herbaty.
Nie znosił herbaty, czuł wstręt do niej; a jednak, aby przedłużyć ile możności pobyt swój tutaj, pił ją z namaszczeniem, podczas gdy rudowłosa impresyonistka, siedząc w milczeniu, nieporuszenie, jak plama jakaś ognista a bezkształtna, nie spuszczała z niego zielonych swych oczu. Śledziła go tak zawsze, bezprzestannie.
Strona:Rudyard Kipling - Zwodne światło.djvu/130
Ta strona została skorygowana.