wywarł gniew swój, rzucając wobec Torpenchow’a cały szereg bluźnierstw przeciw sztuce.
Stopniowo jednak, wskutek jednej myśli wszechpotężnej, owładającej jego duchem, przestał zajmować się własną pracą i własnemi dziełami. Przez wzgląd na Maisie, przez szacunek dla samego siebie, szacunek, którego cząstkę tracił każdej niedzieli, nie poniżał się rozmyślnie złą pracą; dobrej wszakże nie tworzył także; bo skoro Maisie nie dbała o jego obrazy, po co je było powoływać do życia? Nie robił więc nic, licząc tylko dnie długie, dzielące niedzielę od niedzieli.
Torpenhow’a oburzało to do najwyższego stopnia; nie mogąc też wytrzymać w narzuconej sobie, biernej roli, postanowił uderzyć na Ryszarda tej właśnie niedzieli, gdy wracał on od Maisie, zgnębiony i rozstrojony trzygodzinną walką z nałożonemi sobie pętami, trzygodzinnem szamotaniem się z własnem uczuciem.
Chcąc odnieść zwycięstwo w ataku, Torpenhow spróbował poradzić się Nilghai’ego, który nadszedł pod tę porę.
— Rozpróżniaczył się, mówisz? Zaniedbał robotę, zły jest i rozdrażniony? — pytał Nilghai. — Phi, zwykłe symptomaty; niema sobie nad czem głowy łamać. Wchodzi tu po prostu w grę kobieta.
Strona:Rudyard Kipling - Zwodne światło.djvu/141
Ta strona została skorygowana.