zajęta robotą i niezadowolona, że jej przerwano cenne chwile. Wizyta w dzień zwykły była przekroczeniem umowy, co tak żywo dała uczuć Dickowi, iż, zbity z toru, potrzebował całej odwagi na wypowiedzenie swej prośby.
— Zanadto pracowałaś w ostatnich czasach — tłómaczył z powagą człowieka doświadczonego. — Idąc tak dalej, stracisz siły. Trzeba ci koniecznie odpoczynku i dlatego namawiam na jednodniową wycieczkę.
— Dokąd? — pytała Maisie. Zmęczenie, wywołane długiem staniem przed stalugami, odbijało się zarówno w głosie jej, jak w rysach, znużeniem nacechowanych.
— Gdziekolwiek. Wsiądziemy do pociągu jutro i zdamy się na łaskę losu, gdzie nas zawiezie. Zjemy śniadanie na pierwszej lepszej stacyi, a przed wieczorem odwiozę cię na obiad do domu.
— Tak, lecz w razie dobrego światła stracę najniepotrzebniej dzień roboty — mówiła z wahaniem, unosząc w ręku ciężką paletę z orzechowego drzewa.
Dick powstrzymał siłą tylko przekleństwo, cisnące mu się na usta. Nie nauczył się jeszcze słuchać cierpliwie o tem zaciętem przywiązaniu do pracy, jakie ożywiało ukochaną przez niego kobietę.
Strona:Rudyard Kipling - Zwodne światło.djvu/146
Ta strona została skorygowana.