Strona:Rudyard Kipling - Zwodne światło.djvu/149

Ta strona została skorygowana.

— Dziękuję; dobrze mi zupełnie. Ale gdzie my jedziemy? Och, Dick’u, przestań-że śpiewać na ulicy. Ludzie gotowi nas wziąć za parę waryatów.
— Niech nas biorą za co chcą, jeżeli im to tylko sprawia przyjemność. Nie wiedzą nawet, kto my jesteśmy; ja zaś nie dbam wcale, kim oni są. Na honor, Maisie, uroczo wyglądasz!
Dziewczę, zapatrzone wprost przed siebie, nie odpowiedziało nawet. Mroźny wiatr zimowy zaróżowił delikatne jej lica; ponad kruczą główką zaś białawe obłoki rozdzielały się chyżo na tle blado-błękitnego nieba, a w powietrzu, w falach rzeki, w rozradowanych spojrzeniach wreszcie, czuć było tchnienie zbliżającej się wiosny.
— Ślicznie będzie poza murami miasta! — zawołał Dick.
— Gdzie my jednak jedziemy?
— Zaczekaj, a zobaczysz.
Zatrzymali się na dworcu Wiktorya i Ryszard pobiegł po bilety. Siedząc w poczekalni, przy dużym ogniu kominkowym, Maisie pomyślała przez ćwierć sekundy, ale przez ćwierć sekundy tylko, że jednak stokroć to wygodniej posłać mężczyznę, niż torować sobie łokciami drogę do kasy. Gdy wprowadził ją później