Strona:Rudyard Kipling - Zwodne światło.djvu/252

Ta strona została skorygowana.

— Co się stało? Leżę tu długie godziny w ciemności i przyzywam cię ciągle, a ty nie słyszysz nawet. Przyjacielu, nie odchodź, przez litość! Mnie noc już ogarnęła... czy słyszysz? noc wieczna!
Torpenhow zbliżył świecę do oczów Ryszarda; niestety, nie drgnęły nawet. Przestraszony, zapalił gaz; Heldar słyszał syczenie jego, czuł, jak płomień chwyta, — a w miarę, gdy nie rozjaśniał on jego źrenic, palce, wiążące rękę towarzysza, zaciskały się z siłą kleszczy.
— Nie opuszczaj mnie, nie porzucaj w takiej chwili! — błagał. — Nic nie widzę... Czy ty rozumiesz? Nic nie widzę... Czarno, wszędzie czarno; doznaję przytem wrażenia, jak gdybym się w otchłań staczał.
— Uspokój się, uspokój — prosił Torpenhow i, otoczywszy go ramieniem, tulił i kołysał na własnej piersi, jak dziecko.
— Dziękuję, lepiej mi, nie mów tylko nic. Gdy cicho poczekam, może ta ciemność pryśnie, rozchwieje się... Już ustępuje, już...
I z brózdą głęboką, przecinającą czoło, siedział nieszczęśliwy, wytężając wzrok przed siebie. Chłód nocy ziębił tymczasem obnażone stopy Torpenhow’a.
— Pozostań tak chwileczkę — prosił; — włożę tylko szlafrok, pantofle i wrócę natychmiast.