— I takbym nie zapomniała — zapewniło dziewczę.
Spojrzeli powtórnie na siebie. Rzecz dziwna, zdawało im się w tej chwili, iż każde z nich było istotą inną, niż przed godziną, że zamieniło się w jakiś cud tajemniczy, do zrozumienia niełatwy. Słońce chyliło się tymczasem ku zachodowi, ostry zaś powiew wieczorny podnosił się od morza.
— Wracajmy już, bo się bardzo spóźnimy na wieczerzę — zwróciła uwagę Maisie.
— Trzeba wpierw wystrzelić resztę ładunków — podsunął chłopiec.
Podnieśli się, przyczem chciał jej pomódz, pierwszy raz w życiu, w wejściu na odarniowany stok fortu, jakkolwiek zwykła ona przestrzeń tę w pełnym przebywać biegu. Maisie przyjęła z powagą jego zabłoconą rękę. Chłopak jednak pochylił się niezgrabnie, dziewczę więc cofnęło dłoń swą, co lica jego falą krwi pokryło.
— Bardzo ładny czas dzisiaj — przemówił wreszcie.
— Phi! — zaśmiała się Maisie z wyrazem zadowolonej miłości własnej.
Stała tuż przy nim, gdy nabiwszy ostatnim ładunkiem rewolwer, posyłał kulę w bezmierny obszar morza. Chłopiec, strzelając nawet, doznawał nieokreślonego wrażenia dumy.
Strona:Rudyard Kipling - Zwodne światło.djvu/27
Ta strona została skorygowana.