wysuszyły do kości całe Vitry-sur-Marne. Trawa zeschła na łąkach, gliniaste wybrzeża rzeczki wypalone zostały na cegłę, kwiaty przydrożne zamarły od dawna, róże zaś, jakby sparzone, jakby ugotowane, zwieszały smutnie główki swe na łodygach.
Gorąco w nizkim pokoiku na poddaszu stawało się nie do zniesienia. Srebrzysta powódź blasków księżycowych, zalewająca przestworze, podnosiła jeszcze wrażenie suchego skwaru. Dach naprzeciw leżącej pracowni Kami’ego uwydatniał się w świetle tem, rażąc na równi z nocnymi cieniami oczy dziewczęcia.
Maisie niezadowoloną była w tej chwili ze świata całego. A miała ku temu ważne powody. Najwpierw, upały ostatnich tygodni wyczerpały zupełnie jej siły; powtóre, studyum nad głową kobiecą, mającą przedstawiać „Melancholię“ nie odpowiadało jej oczekiwaniom i, spóźnione, wskutek prób przeróżnych, nie dało się wykończyć przed otwarciem Salonu; po trzecie, Kami był sam z pracy tej niezadowolony; po czwarte — no, ale to już w ostatnim rzędzie, — Dick, prywatna a niezaprzeczona jej własność, milczał, jak zaklęty, od sześciu tygodni. Gniewała się więc na gorąco, gniewała na Kami’ego, na własny pędzel, a przedewszystkiem i najsrożej gniewała się na Ryszarda.
Strona:Rudyard Kipling - Zwodne światło.djvu/274
Ta strona została skorygowana.