Strona:Rudyard Kipling - Zwodne światło.djvu/363

Ta strona została skorygowana.

— Nie tak prędko. Zwróć go wpierw łbem do mnie.
Dick przesunął ręką po czole wielbłąda, i napotkawszy wypalone półkole, znamię wiatronogich, najbardziej chyżych, bischaryjskich wyścigowców pustyni, uspokoił się dopiero. — Dobrze — mówił, — wypuść go, a pamiętaj, iż klątwa boża dosięga tych, którzy próbują oszukać niewidomego.
Przy ognisku zaśmiano się głośno. Przewodnik został schwytany na uczynku w chwili, gdy chciał właśnie odwiązać stare, juczne zwierzę.
— Na bok! — zawołał, zacinając mocno wielbłąda.
Heldar odskoczył, a dokoła rozległy się krzyki:
— Illaha! Aho! Aho!
Zabrzmiał pomruk głuchy — i chyży, czystej krwi Bischarin, dźwignąwszy się z ziemi, pomknął w pustynię. Za nim z okrzykami żalu i rozpaczy biegł właściciel, jakoby z nienacka ucieczką tą zaskoczony; na pomoc zaś śpieszył Dick, wsparty o ramię Jerzego, a potykający się ciągle.
Straże, przyzwyczajone do ustawicznych awantur z wielbłądami, żadnych nie stawiały im przeszkód.