Strona:Rudyard Kipling - Zwodne światło.djvu/368

Ta strona została skorygowana.

Słychać już było gwar głosów, rżenie koni i klątwy żołnierzy, czyszczących rynsztunek. Kilka kul świsnęło równocześnie w powietrzu.
— Co to, strzelają do nas? Czyżby nie poznali, że noszę mundur angielski? — zawołał Ryszard gniewnie.
— Nie, to z pustyni — objaśnił jeździec, pochylając się na siodle. — Prędzej, mały, prędzej! — naglił wielbłąda. — Dobrze, że noc kryła nas dotąd.
Dromader zdwoił biegu, kule zaś coraz gęściej i bliżej leciały za nimi. Dzieci pustyni, urządzając napad o świcie, na śpiące wojska angielskie, celowały zawzięcie do jedynego punktu, poruszającego się za oszańcowaniem.
— Co za szczęście! Co za królewskie, zdumiewające szczęście! — myślał Dick. — Wszak bitwa zaczyna się właśnie... Wielki Boże, jakżeż dobrym jesteś dla mnie! Gdyby jeszcze — tu ból wewnętrzny wykrzywił jego rysy, — gdyby nie Maisie...
— Allahu! Jesteśmy na miejscu! — zawołał kierownik, a wielbłąd przyklęknął równocześnie przy pierwszych obozowych szeregach.