lonym piasku, stały się naraz przedmiotami cennymi, drogowskazami dla tych ludzi nieszczęsnych, którzy, pasując się ze śmiercią, sądzili, że znajdą ocalenie, gdy doczołgają się do upatrzonej gałęzi lub krzemienia.
Nikt tu nie dbał o pozory nawet walki regularnej. Nie wiedziano, czy nieprzyjaciel atakuje wszystkie skrzydła, czy jeden tylko bok czworokątu. Nie obchodziło ich to zresztą wcale. Zadaniem każdego było niszczyć i zabijać to, co się tuż przed nim znajdowało; mordować bagnetem tego, który stał najbliżej; dobijać rannych, ściągać na dół napastnika, dopóki kolba czaszki jego nie roztrzaskała.
Dick stał spokojnie, z boku, z Torpenhow’em i młodym doktorem. Bezczynne to wszakże oczekiwanie zdawało mu się męczarnią. O niesieniu pomocy rannym nie mogło być mowy nawet, dopóki atak odpartym nie zostanie. Wszyscy trzej więc posunęli się ostrożnie ku prawemu, najsłabszemu skrzydłu.
Wtem zrobił się ruch na zewnątrz i z charakterystycznym zgrzytem siekających lanc wypadł z szeregu człowiek jakiś na koniu, za nim zaś, wyjąc i tłukąc, pędziło ze trzydziestu innych. Szeregi ścieśniły się i zamknęły za nimi natychmiast, z innych zaś stron pośpieszono osaczonemu z pomocą.
Strona:Rudyard Kipling - Zwodne światło.djvu/50
Ta strona została skorygowana.