Strona:Rudyard Kipling - Zwodne światło.djvu/74

Ta strona została skorygowana.

— Należą przedewszystkiem do mnie. Nie może być mowy o specyalnych zastrzeżeniach, bo pan zawarłeś ze mną umowę na drodze telegraficznej, przyczem płaciłeś mi najniższe ceny, jakieś się podać ośmielił. Zatrzymać moje szkice! Cóż to za pomysł! Ależ, na Boga! człowieku, czy wiesz, że są one wszystkiem, co na świecie posiadam?
Torpenhow, przyglądający się bacznie Dick’owi, gwizdnął przeciągle.
Heldar chodził tymczasem, w myślach pogrążony. Widział już owoc długoletniej pracy swej wystawiony na sprzedaż, przywłaszczony, u wstępu do powodzenia, do życia, przez tego niemłodego jegomościa, którego nazwiska nie dosłyszał nawet. Podawał on się nawet za przedstawiciela jakiegoś Syndykatu, ale cóż to obchodziło Dick’a? Syndykat nie imponował mu wcale. Niesprawiedliwość, oszustwo, mało go obchodziły. Zbyt często widział w życiu siłę, górującą nad prawem, aby go przemoc jej dziwiła, aby się rozczulał nad szelmowstwem, którego padał ofiarą. Nie zastanawiał się nad istotą złego i dobrego, lecz po prostu pragnął krwi tego słodkiego jegomościa w tużurku o jedwabnych wyłogach. Głos jego, gdy przemówił wreszcie, brzmiał taką miodową słodyczą, że Torpenhow, znający