przykutego do miejsca siłą woli Heldara, i dawał mu takie rady i nauki, jakie dla przyszłego zbawienia duszy jego za najkorzystniejsze uważał.
Gdy Torpenhow wracał z olbrzymią teką w ręku, posłyszał jeszcze głos Ryszarda, który mówił właśnie w przekonywający sposób:
— No, mam nadzieję, że ta lekcya na zdrowie ci pójdzie. Gdyby zaś przyszło ci na myśl przeszkadzać mi w robocie jakiemiś głupiemi skargami do sądu o napad, pamiętaj, że cię pochwycę i sprawię takie kije, iż ducha przy nich wyzioniesz. Wiesz, że i tak już niewiele ci pozostaje do życia, a ja umiem słowa dotrzymać. Idź teraz, Imshi—Vootsak! Precz!
Ogłuszony, wyszedł, potykając się. Dick odetchnął głęboko.
— Tfu! Cóż to za szajka łotrów! Rozbój na prostej drodze, zorganizowane złodziejstwo... pierwsza rzecz, z jaką biedny sierota spotyka się u wstępu do życia! Pomyśl tylko, co to za czarna dusza siedzi w takim człowieku! Słuchaj, Torp, czy szkice moje są przynajmniej w porządku?
— Przeliczyłem; nie braknie ani jednego. Sto czterdzieści siedm sztuk. Wiesz, Dick’u, muszę ci przyznać: Dzielnie zacząłeś!
Strona:Rudyard Kipling - Zwodne światło.djvu/78
Ta strona została skorygowana.