Strona:Rusini (Abgarowicz).djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

mogło obchodzić? Dla mnie nie było dziś panny Wandy na świecie. Wszelkie arcy-mądre i praktyczne postanowienia znikły z mej duszy, wszystkie stanowcze zamiary stopiły się pod płomienistem spojrzeniem czarującej kobiety; patrzałem w cudnie piękne jej oczy, połykałem słówka z purpurowych ust płynące, chłonąłem jej przyciszone westchnienia; cieszył mię niewymownie uśmiech swobodny i wesoły, który wykwitał na tej pięknej twarzy, w miarę coraz to większej złośliwości mego opowiadania.
Brnąłem więc coraz to głębiej, ona uśmiechała się coraz weselej, wreszcie wyczerpałem przedmiot do dna i nie mogłem już znaleść żadnej, choćby najdrobniejszej śmiesznostki w pannie Wandzie. W braku innego zabawniejszego tematu rozpoczęliśmy poufną pogadankę o sprawach codziennych, dom pani Malwiny obchodzących — wszedłem w rolę zaufanego przyjaciela tegoż domu; opowiadała mi strapionym głosikiem o powszednich kłopotach gospodarskich, o mężu, o jego znanej niezaradności i o swoim najukochańszym jedynaku Olesiu wreszcie.
— Wie pan, że Bolesław znowu przywiózł nowego korepetytora dla Olesia — mówiła poufale — mój mąż zawsze musi jakimś konceptem ruszyć. Powiada, że trudno było coś lepszego znaleść, przywiózł więc jakiegoś pana Siemiona Kwitkę, nie bardzo pewnie mi ten panicz wygląda.
— Jakto niepewnie wygląda? — spytałem bezmyślnie, ażeby cośkolwiek powiedzieć.
— O! bardzo nawet niepewne indywiduum — mówiła, nie przerywając prawie — bo musisz pan wiedzieć, że ten Kwitka jest podobnoś nihilistą.
— Nihilistą! czyż być może? — zawołałem zdziwiony i obecnie w rzeczy samej opowiadanie pani Malwiny zaczęło zaczęło mię zajmować.
— Ciszej! ciszej panie! — szepnęła trwożnie, przykładając różowy palec do ust — jak tak się lękam całej tej historyi. Znasz pan dobrze Bolesława i wiesz, że on zawsze