Strona:Rusini (Abgarowicz).djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie śmiej się pan ze mnie... szeptała wówczas — ale my kobiety miewamy dobry instynkt. Ja... ja boję się tego nihilisty, on ma w sobie coś demonicznego. It is a tragedy w tem wszystkiem.
— W tem może i ma pani racyę — odparłem zamyślony — w rzeczy samej jest coś tragicznego w postaci, w wyrazie twarzy tego człowieka... Kto wié, może jego życie było smutną, bolesną tragedyą?
Od owej rozmowy coraz więcej szukałem towarzystwa młodego kozaka; starałem się, kiedy tylko sposobność się nadarzała, zawiązywać z nim rozmowę; on także zdawał się szukać już spotkania ze mną, a rozmawialiśmy zawsze po małorusku.
W pewien pochmurny dzień listopadowy, po obiedzie, siedzieliśmy we dwu tylko przy płonącym kominie; pani Malwina zakatarzywszy się należycie, nie wychodziła dziś z sypialnego pokoju; Bolesław w kancelaryi »ubijał« jakiś tajemniczy interes z żydami. Rozmawialiśmy dość poufale, bo Kwitka oswoił się już z różnicą naszego położenia towarzyskiego, która go tak raziła zrazu.
Po kwadransie obojętnej rozmowy, Semen nagle powstał, twarz mu spłonęła żywym rumieńcem, chciał widocznie coś powiedzieć, ale jąkał się, odwagi mu brakowało.
— Ja... ja mam... — wyszeptał zakłopotany.
— Czem mogę panu służyć? — podchwyciłem zachęcającym głosem — mów pan otwarcie, co będę mógł, to zrobię.
— Ja mam wielką prośbę do pana — wykrztusił nareszcie — nie wiem tylko, czy pan?... doprawdy nie mam odwagi...
— Mówże pan śmiało!
— Ja pragnę nauczyć się po polsku czytać przynajmniej i chciałbym pana prosić o pomoc.
— Ależ z największą ochotą, miło mi będzie usłużyć panu — odpowiedziałem pospiesznie z nietajonem zadowoleniem.