Strona:Rusini (Abgarowicz).djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nigdy nie byłbym się odważył utrudzać pana taką prośbą — mówił już teraz płynnie, patrząc mi śmiało w oczy — gdyby nie to, że słyszałem, iż pan ma wiele polskich książek u siebie, tu zaś mogę znaleść tylko francuskie i angielskie romanse, zresztą zdawało mi się, że nie zrobię panu tą prośbą wielkiej przykrości.
Nietylko nie zrobił mi przykrości, ale przeciwnie nadzwyczajnie przyjemnym mi był ten dowód zaufania, jakie potrafiłem w nim wzbudzić. Ośmieliłem go i zachęciłem; ułożyliśmy się w ten sposób, że co niedzielę i święto będzie na całe poobiedzie przychodził do mnie na naukę polskiego języka.
Ciągnęła się ta słotna jesień długich kilka tygodni, podczas których znalazłem zajęcie i wielką rozrywkę w uczeniu młodego Rusina naszego ojczystego języka. Wdzięczna to była praca, uczeń mój był bystry i pojętny, zdawało się, że zgadywał naprzód to, co mu miałem powiedzieć. Po miesiącu nauki czytał wybornie, mówił niezbyt płynnie, ale zupełnie poprawnie i zaczynał pisać wcale nieźle.
Zajęcie przy uczeniu Kwitki, zainteresowanie wzbudzone jego niezwykłemi postępami, tak absorbowały moją uwagę, że o pani Malwinie coraz mniej myślałem.
Zrazu nie zwróciłem na to uwagi, ale zauważywszy, zdziwiłem się tem bardzo, że i ona doskonale umiała obchodzić się teraz bez mego towarzystwa, z każdym dniem mniej ze mną rozmawiała, a o poufnych pogadankach, o zwierzeniach »tajemnic duszy« mowy już nawet nie było.
— Przyszła kobieta do rozumu — myślałem z pewnym odcieniem goryczy — ona może ma tyle taktu, że przy obcym człowieku nie chce się kompromitować.
Wskutek ostudzenia przyjaźni, bo przyjaźnią tylko był zawsze nasz stosunek, stawałem się coraz rzadszym gościem w Malince. Za to Kwitka nigdy nie opuścił lekcyi i w każdą niedzielę i święto najregularniej, choćby w najohydniejszą słotę lub nawet zamieć śnieżną, o drugiej po południu zjawiał się do nauki. Dałem mu klucz od szaf z książkami i pozwoliłem