brać te książki, które mu się wydawały stosownemi, mimo tego radził się mnie zawsze, ażeby — jak powiadał — nie brać plewy za ziarno i nie obciążać pamięci niepotrzebnym balastem.
Zbliżały się już święta Bożego Narodzenia.
Do Malinki nic mię już nie ciągnęło, a miałem bardzo serdeczne zaproszenie do bliskich krewnych w Galicyi; koniecznie wypadało pojechać, zresztą pragnąłem tego.
Powiedziałem o tem Kwitce; on usłyszawszy to, zamyślił się głęboko i do końca dnia był ciągle zadumany.
Nazajutrz wbrew zwyczajowi przyszedł w powszedni dzień. Zaczął od zwykłych u niego przeprosin i dopiero ośmielony, znowu wyspowiadał mi się ze swych pragnień.
— Panie! — mówił — mam po świecie przyjaciół, kolegów, braci prawie, którzy przed tiurmą, a nawet niektórzy z tiurmy już uciekli za granicę i rozsypali się po całej Słowiańszczyznie. Niektórzy z nich są i w Galicyi, nie mogłem do nich pisywać jawnie przez pocztę, boby mię znowu wzięli. Teraz mam prośbę do pana — tu wyciągnął z kieszeni plik listów — niech pan raczy listy te zaraz za granicą wrzucić do skrzynki pocztowej, oni prześlą odpowiedzi pod pańskim adresem w Galicyi, który im wskazałem, a pan... listy te może mi przywiezie.
W głosie jego drżącym, w oczach rozmodlonych, w całej postaci drgała prośba tak szczera, że pomimo, iż wiedziałem, na jaką się mogę narazić awanturę, mimo to przyrzekłem zadość uczynić jego żądaniu.
Nazajutrz wyjechałem, ale czułem, że w Malince zostawiłem człowieka, który w danym razie byłby życie ważył za mnie.
Czas pomiędzy miłymi sercu a dość rzadko widywanymi upłynął mi szybko; nie opatrzyłem się nawet, jak zbiegły dwa tygodnie wśród pogadanki, polowań i odwiedzin. Zapomniałem zupełnie o Malince, pani Malwinie... i Kwitce. Dopiero liczne listy, nadchodzące z różnych stron Słowiańszczyzny, przypo-
Strona:Rusini (Abgarowicz).djvu/121
Ta strona została uwierzytelniona.