mi się, że są to wysłannicy niebios, zstępujący na ten niski padoł ze szczytną misyą podźwignięcia z upadku swoich współbraci — między nimi widziałem i Kwitkę. W jasności jednak, która od nich biła, były i jakieś ciemne, brzydkie promienie, całe pęki rudego, piekielnego światła — to łuna nienawiści plemiennej, to zemsty porywy — to fałszywe blaski. Naszym obowiązkiem jest — fałszywe te promienie wyrwać, ciemne te pręgi miłością braterską rozjaśnić, rękę do zgody wyciągnąć.
Cieszyłem się więc zaufaniem, które zdołałem rozbudzić w młodym Rusinie; pragnąłem stać mu się pomocnym, wesprzeć go, przerobić go z malkontenta na użytecznego członka społeczeństwu.
Nazajutrz przed samym obiadem przyszedł Kwitka.
Przez kilka miesięcy naszej znajomości nauczyłem się czytać w jego fizyonomii; odrazu więc poznałem, że był niezwykle wzburzony i roznerwowany, oczy mu płonęły i biegały bezprzestannie, poruszał się wbrew woli, gorączkowo, starał się jednak zapanować nad tem wzruszeniem i przybrać pozór spokoju, czy dobroduszności.
Przy obiedzie nic prawie nie jadł, zaledwie kilka łyżek zupy przełknął, na inne potrawy nie spojrzał nawet, za to wbrew swemu zwyczajowi wypił kilka kieliszków wina.
Gdy po obiedzie podano czarną kawę, jednym haustem wypróżnił dość dużą filiżankę i poprosił o drugą, mówiąc, że nie wié, z jakiego powodu, ale czuje dziś nieprzeparty pociąg do tego napitku, że wstydzi się tego i t d.
Uśmiechnąłem się na te słowa pobłażliwie; nie potrzebował się przedemną tłumaczyć, znałem ten stan nerwów i duszy doskonale i nie zdziwiłbym się był ani trochę, gdyby był zaczął śmiać się bez przyczyny jak szalony, lub płakać boleśnie; nie zrobił jednak tego, umiał snać bardzo silnie panować nad wzburzonemi nerwami.
Po wypiciu drugiej filiżanki kawy usiadł niedaleko od ognia rozłożonego na kominie i rozpoczął swe opowiadanie.
Strona:Rusini (Abgarowicz).djvu/127
Ta strona została uwierzytelniona.