Strona:Rusini (Abgarowicz).djvu/145

Ta strona została uwierzytelniona.

owej lirycznej roztkliwionej miłości nie znają. Daj mi więc pokój i nie męcz mię nierozsądnemi pytaniami i przypuszczeniami. Możesz się kochać w głupiej Lizie do szaleństwa, ale mnie o podobne zboczenia umysłowe nie posądzaj.
Odszedłem rozżalony na siostrę i równocześnie zasmucony głęboko. Często już z moją siostrą nie mogliśmy się zrozumieć nawzajem. Błądziłem więc coraz dłużej po stepie, siadywałem nad strumieniem i wczytywałem się w poezye Puszkina i Lermontowa. Dostrajałem się w duchu do wysokości romantycznych bohaterów; patologiczny bajronizm, z tęsknoty za ukochaną zrodzony, zawładnął całą moją istotą. Nie wytrzymałem jednak długo w osamotnieniu.
Pod pozorem, że chcę sobie wyszukać korepetycyje, aby w ten sposób ulżyć trochę ojcu w wydatkach na nasze utrzymanie, wyjechałem do Kijowa na trzy tygodnie przed końcem feryj.
Liza przyjęła mię serdecznie, widziałem blask radości w jej oczach; powiedziała mi, że tęskniła za mojem towarzystwem, że rada z mojego powrotu. Tak więc rozpoczął się dalszy ciąg mojej idylli.
Wykładów jeszcze nie było, czas miałem zupełnie wolny. Chodziliśmy codziennie na długie spacery w dół z biegiem rzeki ponad brzegami Dniestru, albo, przejechawszy jednę, dwie stacye koleją, zapuszczaliśmy się w chłodne sosnowe lasy, gdzie na żółtym piasku rosną olbrzymie paprocie. Nigdy jednak nie przemówiłem do niej namiętniejszem słowem; zachowywałem się zawsze tak, jakby tam zawsze był ktoś trzeci z nami. Uważałem ją za świętość, nigdy myśl nawet zuchwalsza nie postała w mej głowie.
Trzy tygodnie przeszły jak mgnienie oka. Nazajutrz miała Liza powrócić z wakacyj, spodziewano się i Aleksieja, który czas feryj w Krymie przepędzał. Wracaliśmy z dłuższego spaceru ponad Dnieprowemi brzegami; szliśmy właśnie szeroką wspaniałą aleją, prowadzącą od Mikołajewskiego mostu do cytadeli; noc była jasna i czaru pełna, noc wrześniowa, promie-