Strona:Rusini (Abgarowicz).djvu/156

Ta strona została uwierzytelniona.

Spieszyłem dowiedzieć się, co się dzieje z moimi; przez cały czas trwania mojej kaźni, nikogo z nich nie widziałem, słowa od nich nie słyszałem.
Szedłem, biegłem, leciałem na Lipki.
Zbliżyłem się do domku Lisicynych — nic się przez ten czas nie odmienił, stał taki sam niziutki, pochylony w głębi ogródka. Wiosna wczesna rozbudziła już była wegetacyę, bzy kwitły i pstre tulipany wygrzewały się w słońcu na małych grzędach.
Otworzyłem furtkę — nie widzę nikogo i wchodzę na ganek — ani żywego ducha; pchnąłem niezamknięte drzwi domu, wszedłem do środka.
Na odgłos moich kroków wybiegła Liza.
Popatrzyłem na nią. Wyglądała zdrowo, rumiano; ubranie jej domowe było przybrukane trochę, zaniedbane; a cała postać zmienioną — z drobnej, szczupłej dziewczynki stała się otyłą, krąglutką kobieciną.
— A... a... to wy... Siemion Andrejewicz — przemówiła, patrząc zdziwionym wzrokiem na mą wynędzniałą postać. — Zkąd się pan tu wziąłeś?
— Z »tiurmy!« — odparłem szorstko.
— Pst! Cicho! Nie mów pan tu tego — szepnęła, kładąc palec na ustach.
W tej chwili doleciał moich uszu płacz małego dziecka. Na ten odgłos Liza pospiesznie wbiegła do drugiego pokoju; poszedłem w ślad za nią. W pokoju tym, wyglądającym na skromną sypialnię małżeńską, w kołysce obok łóżka leżało malutkie, kilkomiesięczne dziecko, płaczące przeraźliwie. Ona nachyliła się nad kolebką, zaczęła nią huśtać i nucić jakąś cichą piosenkę.
— Czyje to dziecko — spytałem, nie wiedząc prawie, co mówię; obłęd mię jakoś chwytać zaczynał.
— Moje! — odrzekła krótko.
— Ja...a..k, jak to? — ledwie wybełkotać zdołałem — a... a nasza miłość?