— Gdzie takiemu Iwasiowi na Ibrahimie jeździć! — wołał z goryczą. — Ja sam go od »łoszęcia« plekał, ja sam na niego pierwszy siadał, a teraz ma na nim taki Iwaś jeździć... Niedoczekanie jego!
To znowu innym razem przelatywał mu poprzed oczy, szybko niby błyskawica, »szaraban« pana Karola z Hrehorówki. Różnomostna, szalona czwórka stepowików rwała z kopyta aż ziemia dudniła. Stary Dynys, jak bożek furmański siedział na koźle, podparłszy się w boki i tylko »wiokał« a hukał na sokolą czwórkę. Maładiecka[1] to, kozacka jazda!
Hnat zazdrościł serdecznie Iwasiowi, zazdrościł Dynysowi, zazdrościł im wszystkim razem. Nuda straszna go gryzła, męczyła. Nieraz zbierała go ochota, porzucić i żonę, i dziecko, i chałupę a gospodarstwo dostatnie i iść szukać gdzieś w świat służby u jakiegoś młodego, wrażego pana — pójść za swoją burłacką, kozacką dolą.
Ot ne żurywby[2] sia choć czołowik! — mawiał wtenczas i szedł do karczmy, zalewać robaka.
W razie jakiego zjazdu we dworze, choćby miał najpilniejsze zajęcie, to zostawiał je i szedł do dworskiej piekarni, na poczęstunek z furmanami. Później wieczorem, zabierał wszystkich do karczmy i raczył ich tak obficie, że później nie byli już w stanie koni zaprzęgać. Tam to dopiero przy czarce pieniącej się okowity, dawał folgę gnębiącemu go smutkowi; wspomnieniom hulackiej przeszłości nie było końca... Rozmowa toczyła się o wszystkich znanych, sławnych koniach, o dawnych pohulankach, o minionych, świetnych jarmarkach.
Abramko zawsze witał Hnata uprzejmie, czule prawie, i był dlań zawsze z najwyższym respektem; był on najpożądańszym gościem w karczmie. Kredyt też miał nieograniczony prawie! co zapragnął, to mu bez najmniejszego oporu dawano. O zapłatę żyd nie upominał się wcale, zostawiał to na później.