biegł co sił mu stało — wprost do chaty. Gdy minął groblę, tchu mu w piersiach zabrakło; przystanął na chwilę, oparł się o przydrożną baryerę i ciężko oddychał. Głuchy dźwięk dzwonu cerkiewnego, którym stróż zaznaczał swe czuwanie, obudził go z tej zadumy. Porwał się i pędził dalej. Bez tchu, z gołą głową wpadł do sieni własnego domostwa.
Sień była słabo oświetlona małą naftową lampką. Ordynans, z dobytym pałaszem drzemał na ławce obok drzwi rotmistrza. Hałas sprawiony nagłem wejściem pijanego Hnata rozbudził ze snu żołnierza; powstał więc z ławy i ostrym tonem zapytał?
— Ty za czem[1]?
Hnat zmieszał się w pierwszej chwili, ale wkrótce wypity spirytus dodał mu rezonu i począł zuchwale mówić:
— Mam ważny interes do komandira... To moja chata! Puszczaj, muszę tam wejść!
Żołnierz ze zdziwieniem mu się przypatrywał, a widząc, że ma z pijanym do czynienia, odrzekł kpiąco:
— Interes, po nocy?... Czyś oszalał!... Rotmistrz śpi... Idź precz!
Wściekłość jednak coraz większa opanowywała Hnata w miarę jak mu tchu przybywało; lazł w oczy żołnierzowi i krzyczał coraz głośniej:
— Puszczaj! puszczaj! Ja muszę go zaraz zobaczyć.
Żołnierz cofnął się pod same drzwi; z pochwy wyciągnął nabity rewolwer i rozkazującym głosem krzyknął:
— Paszoł won!...[2] Zabieraj się siejczas[3], a nie to jak psu ci w łeb strzelę.
Hnat, choć pijany zrozumiał odrazu, że ten nie żartuje; mrucząc coś niechętnie odstąpił od drzwi oficerskiej kwatery i wpadł do drzwi przeciwległego alkierza, gdzie od przyjścia