wozu, zmieniając to pole w jakiś fantastyczny cmentarz z śnieżnych mogił złożony.
I zaiste był to cmentarz prawdziwy, bo z mogiły jednej sterczała martwa, skostniała, zaciśnięta pięść, wzniesiona do góry, na północ zwrócona, niby grożąca komuś zemstą... Z pomiędzy zaciśniętych kurczowo palców świeciło złoto — wązki rąbek funta tureckiego.
Nagle ciszę grobową przerwano. Zaszumiało coś w powietrzu; szelest jakiś złowrogi rozległ się po przestworzu. To kruk czarny, ponury, z południa nadleciał żeru szukać, wahał się w powietrzu. Wreszcie ujrzał sterczącą rękę, a w niej blask metalu. Zawisł nad nią w błękicie i zwolna ku niej spuszczać się zaczął.
Usiadł na śniegu obok i zaczął potężnym dzióbem rozrywać skrzepłe palce. Nie mógł, a pragnął je posiąść, bo poznał to złoto, bo widział go już raz, ale hen tam daleko na Bałkańskich szczytach, tamże było ono w dłoni trupa, lecz ludzie chciwi prędzej je wydarli. Pracował teraz zażarcie, lecz napróżno — skostniała, zamarzła dłoń, silnie dzierżyła — cenę swej hańby, przyczynę śmierci.
Uniósł się więc gniewem ptak złowrogi. Pochylił głowę na piersi i zakrakał żałobnie, grobowo.
Głos ptaka rozchodził się daleko po białych równinach; odbił się o rozśnieżone dachy chat Hołczynieckich, a później wzniósł się w górę i rozlegał się kręgami hen daleko od Karpat wysokich, po Dniepr szeroki. Płynął po nad mogiły liczne i płynął żałośnie.
I mogło się było zdawać, że rozmaszały przekleństwa zmarłego chłopa, że unosząca się po nad trupem dusza przemówiła głosem żałobnego ptaka.
Kto i kiedy głos ten usłyszy?
W Oleksińcu polnym, w Sierpniu 1888 r.