Strona:Rusini (Abgarowicz).djvu/223

Ta strona została uwierzytelniona.
Stefanowi Niementowskiemu
swemu serdecznemu przyjacielowi
poświęca
Autor.

Wspinaliśmy się coraz wyżej... Przed sobą widziałem stromą ścieżynę, pnącą się pomiędzy niebotycznemi świerkami, hen w górę, aż ku szmaragdowo-zielonym pastwiskom i połoninom; u ich kresu rysowały się wyraźnie kontury małej, przypartej do skały »kołyby« — pasterskiego schroniska; — ponad kołybą piętrzył się kamienisty, karłowatym jałowcem — tu i owdzie — porosły szczyt Rozticzki.
Tchu w piersiach zaczynało mi brakować; na plecach, na piersiach, na ramionach uczuwałem niby tysiące ukłuć szpilką; pot spływał mi z czoła obfitemi strumieniami. Stanąłem na chwilę, zwróciwszy się w stronę, zkąd przychodziliśmy. Oparłszy się na lufie strzelby, skierowałem wzrok w dół, lecz zrazu nic nie zdołałem zobaczyć, oddychałem tylko pospiesznie, gwałtownie, tak jak oddycha koń po forsownym wyścigu, lub chart po schwytaniu szybkonogiego zająca; dostrzegane przedmioty mieniły mi się w oczach, splatały w jakiś chaos dziwny, nieokreślony.
Gdy przyszedłem trochę do siebie, gdy oddech trochę mi się uspokoił, a oczy ze strumieni potu otarłem, ujrzałem tak wspaniały widok, że aż serce na chwilę bić przestało, a wszystkie władze duszy zmieniły się w oka mgnieniu w jedno uczucie — wielkiego podziwu dla wspaniałego obrazu przyrody, dla cudownego dzieła Stwórcy.