Ruszyliśmy dalej. Ścieżka stawała się coraz bardziej stroma; olbrzymie kłody świerkowe przez wiatr powalone leżały obok, ręką ludzką z drogi usunięte. Pod nogami miałem drobny żwir granitowy, ostry niezmiernie i nad wyraz dotkliwy. Promienie skłaniającego się już zlekka ku zachodowi słońca, jakby na złość zionęły dziwnie gorącym żarem; czułem, że siły zupełnie mię już opuszczają; oddałem naprzód Mykole strzelbę, później kordelas, manierkę, ładownicę, binokle. Mykoła brał te przedmioty z moich rąk i z uśmiechem czepiał je do siodła prowadzonego w ręku konika, którego pierwotnem przeznaczeniem było wywieźć mię na szczyt góry.
— Nic z tego nie będzie! — rzekł powoli z namysłem, w chwili, gdy mu rzuciłem moją kurtkę myśliwską. — Niech pan siada na konia, inaczej nie dojedziemy — pan nieprzyzwyczajony do chodzenia po górach.
Słowa starego hucuła podziałały na mnie jak ostroga na wyścigowego konia, ubodły mię do żywego; wstyd mi się zrobiło kolegów, z których naśmiewałem się niedawno i nazywałem ich niewieściuchami za to, że nie decydowali wydrapać się o własnych siłach. Ze zdwojoną energią ruszyłem naprzód, lecz uszedłszy ze dwieście kroków, straciłem zupełnie oddech i... upadłem na ziemię. Stary poskoczył ku mnie, gwałtownie wlał mi z manierki w usta spory haust wódki, okrył burką i przemocą posadził na konia, a idąc obok, mówił spokojnym, melodyjnym głosem:
— Wy panowie z dolin nie wiecie co to góry. Tu żartować nie można; na zgrzanego człowieka powieje zimny górski wiatr i już po paniczu... Okryj się pan burką lepiej... Tak, tak — zrzędził dalej. — Duszę macie z siarki, myślą tobyście jak orły latali, jak dzikie kozy skakali, niedźwiedzia byście palcami zdusili, a jak przyjdzie do dzieła, to siły was opuszczają i robicie się jak małe dzieci.
Konik raźno przebierał nogami, tylko żwir chrupotał mu pod podkowami; góral szedł obok, oddychając tak swobodnie, jakby się przechadzał po miejskich bulwarach. I ja
Strona:Rusini (Abgarowicz).djvu/225
Ta strona została uwierzytelniona.