wreszcie odzyskałem znowu oddech. Nie próbowałem już więcej pieszej wędrówki, usadowiłem się — o ile to było możliwe — wygodnie na drewnianej terlicy i zacząłem rozmowę z góralem. Kołyba była od nas nie dalej już jak o sto kroków, po nad nią wznosił się szczyt kamienisty. Patrząc nań, uczułem nagle nieprzepartą chęć znalezienia się natychmiast na nim i spojrzenia z niego w dal na odległe a sercu drogie równiny.
— Jedźmy prosto na gruń[1] — zawołałem na Mykołę — tamci dadzą sobie sami radę, wieczerzę przygotują.
— Na samym gruniu bardzo zimno, wierzchnie wiatry wieją, żeby wam co panie nie zaszkodziło.
— Nie bój się, mam burkę i manierkę, nie zamarzniemy.
W dziesięć minut potem byłem na szczycie, tysiąc sześćset metrów po nad poziomem Czarnego morza. Spojrzałem na wschód.
Otworzył się przed mojemi oczami potężny widok, niby jakiś ocean zmrożony szalonym podmuchem północnego wichru. Szczyty i szczyty w dal, w nieskończoność, jedne za drugiemi ciągnące się i opadające coraz to niżej, niżej... aż ku równinom dalekim, nieprzystępnym dla oka. A całe to morze gór, skał, borów i wód owiane mgłą jakąś tajemniczą, poetyczną, zbłękitniałe od cienia rzuconego przez wyższe pasma, wydawało się poważne i uroczyste.
Zlazłem z konia i usiadłszy na złomie zwietrzałej skały, patrzyłem przed siebie. Zwolna dziwna jakaś zaduma zaczęła mię opanowywać i wzrok mój ślizgając się tylko po owem blado-sinawem morzu mgły, sięgał coraz dalej, dalej, gdzieś aż po za spienione nurty Prutu, po za mętne fale Dniestru, gdzieś aż na równiny podolskie i dostrzegał tam biały dwór pod słomianym dachem i stare, odwieczne drzewa wkoło...
— Panie, schodźmy na dół do kołyby! — przerwał moje marzenia Mykoła. — Wasyl już ognisko rozpalił, a panowie proszą na wódkę i zakąskę.
- ↑ gruń = szczyt.