— Oto plete, aż słuchaty protywno!... — usłyszałem w tej chwili głos Mykoły i uczułem znowu lekkie dotknięcie w ramię. — Panie, popatrzcie na lewo, jaka tam chmura się podnosi.
Spojrzałem. W rzeczy samej cała południowa strona widnokręgu przysłonięta już była ogromną, czarną, ciężką chmurą; na zachodzie przyświecał jeszcze blask przed chwilą zaszłego słońca, a w nim rysowały się ostro i wyraźnie skaliste szczyty. Od chmury wiał zimny, przejmujący wiatr, świszcząc przeraźliwie po złomach skał; ciemne bory, rozścielające się u naszych stóp, szumiały smutnie, żałobnie. Ściemniało się z każdą chwilą coraz więcej. Nagle przez sam środek czarnej chmury przewinął się jasny, ognisty wąż, rozdzierając ją na dwie równe połowy; w kilka chwil po nim rozległ się grzmot potężny, lecz daleki jeszcze, podziemny niby; dochodził uszu naszych powoli, płynął poważnie dolinami, odbijał się od wierzchołków, od szczytów i konał w gąszczach dziewiczych lasów. Po chwili i echa stokrotne skonały i przez mgnienie oka zapanowała cisza wielka. Tylko chmura podnosiła się coraz wyżej, płynęła cicho dalej i dalej; bez szumu, bez szelestu przesłaniała wszystkie góry; ciemnością straszną przykryła świat cały w około, tylko nasze ognisko płonęło, wznosząc czerwone płomienie wysoko i rzucając dokoła migotliwe blaski.
Cały nasz obóz był już na nogach. Ściśnięci jeden obok drugiego, w milczeniu, z drżeniem serca oczekiwaliśmy wspaniałego zjawiska natury. Ciszę przerywały tylko przeciągłe porykiwania bydła po oborach i żałosne skomlenie psów.
Naraz na czarnem tle chmury zarysowało się sto... tysiąc wężów ognistych, cały potop ognia z chmury spłynął na ziemię, huk stał się tak straszny, że góry drżały w swych podstawach i zdawało się, że szczyty chwieją się i kołyszą jak małe drzewiny. Równocześnie z hukiem tym powiał od chmury wiatr szalony; z nóg nas omal nie powalił; w borach dołem zatrzeszczało, ziemia w jednej chwili zmieniła się w piekło straszliwe.
Strona:Rusini (Abgarowicz).djvu/230
Ta strona została uwierzytelniona.