Nie oblizujcie się panowie — zwrócił się ku nam. — Bóg was ochronił, że w życiu podobnej wiedźmy nie spotkaliście, Bóg was ochronił... Nie śmiejcie się! Wiem, żeście po świecie bywali, a różne cyganiarki a zmiennice za wierne kochanki bywali, ale takiej biesowej córki, jak była Milnerowa... niech ją tam piekło na sam spód pochłonie... nie spotkaliście nigdy!...
Milczeliśmy, nie odpowiadając na tę apostrofę, skierowana wprost do nas, baliśmy się bowiem, żeby nie przerwać opowiadania, które nas zaczęło już na dobre zajmować. Stary hucuł po chwili znowu prawił dalej:
— Mój ojciec, Marko Kunysz, był najzamożniejszym gazdą na całe Żabie. Trzody nasze pasły się na całej połoninie po nad Bystryc, het aż po pod Smotrerzowe grunie; czeladzi miał bez liku; chata jedna na dole nad rzeką w Żabiu, zaraz koło samej cerkwi świętej, cała z heblowanej kiedryny[1]; druga na stoku pod górą na zimownik dla czeladzi, koło niej budynków, stajen, niby miasteczko jakie, a po połoninach kołyby koło każdego źródła.
Sam mój ojciec, nasz gazda był ponurym, małomownym człowiekiem... Czasem dwie i trzy doby przeszło, a on się do nikogo słowem nie odezwał. Matka, siostry i czeladź... wszyscy truchleli przed nim; mało, że z nóg się nie walili, gdy na kogo srożej spojrzał; ja jeden mniej się go bałem, bo byłem jedynakiem i wiedziałem, żem mu był jak oko w głowie. Palca na mnie nie skrzywił nigdy.
Życież bo miałem przy ojcu tym srogim, życie!... Roboty żadnej imać mi się nie pozwalał; ani siekiery, ani kosy za młodych lat w ręku nie miałem. Kiedy skończyłem czternaście lat, dał mi kris zaprawlenyj[2] i strzelać nauczył i rozpowiedział: jako z tego krisa strzał taki pewny, że każdego