guńkę z czarnego cienkiego sukna, złotym sznurkiem z węgierska obszytą. Kapelusz z pawiemi piórami nasadziłem na bakier, pistolety nabijane srebrem za pas wetknąłem i toporek wziąłem w dłonie. Kiedy ubrany już całkiem pokazałem się matce i siostrom, to aż w ręce klasnęły z podziwu i radości; a i stary nawet coś mruczał zcicha, ale po minie poznałem, że rad był z syna.
Choć do cerkwi było blizko, jednak nie poszedłem piechotą, tylko siadłem na mego karego i pojechałem. Przed cmentarną bramą konia uwiązałem do słupa w rząd koło innych parubockich wierzchowców, a sam wszedłem na cmentarz. Na cmentarzu szum; huk mołodyc; dziewcząt ze wszystkich okolicznych gór naschodziło się mnóztwo, a wszystkie postrojone jak róże, jak malwy, a wszystkie patrzą na mnie i palcami pokazują mówiąc: »to Mykoła, bohatyrski syn, jedynak Marka Kunysza.« A ja idę pomiędzy niemi, niby nie słyszę tej chwalby, niby nie wiem, że to do mnie, tylko puszę się, jak ten gotur[1] między kurami na tokowisku. Parobcy towarzysze podbiegli, zaraz mnie obstąpili wkoło i prowadzili do cerkwi, niby starostę albo kapitana jakiego.
W cerkwi stanęliśmy po prawej stronie przed samemi carskiemi wrotami; służby Bożej jeszcze nie było, tylko diaki z psałtyrów pieśni bogomolne śpiewali. Choć ja ostatniemi laty w różnej rozpuście się nużał, mimo to duszy nie byłem zatracił i w domu Bożym pusta myśl głowy mi się nie czepiała; ukląkłem był w ten dzień przed obrazami cudownemi i pokłony biłem i modliłem się gorąco i do Chrystusa ukrzyżowanego i do Panny przeczystej. Jeszcze i połowy modlitw nie odmówiłem, kiedy nagle usłyszałem jakiś tartas, homon niezwyczajny w cerkwi i to taki, żem aż modlitwę przerwał i podniosłem oczy, żeby zobaczyć, jaka była przyczyna tego hałasu.
I zobaczyłem... Starszy brat cerkiewny i pałamary[2] nieśli przodem jakieś krzesło i na naród chrześciański hukali,