Kotiuhy takie straszne, że nie wiedzieć było, czy to pies, czy zwiriaka[1]... Przeszliśmy bramę i dziedziniec brukowany; stary Kornyło wszedł po schodach na ganek, ja za nim; za chwilę otworzyły się drzwi do mandatorskiej świetlicy[2]... Pierwszą zobaczyłem samą Milnerową...
Tu stary góral przerwał opowiadanie; oparł głowę na obu dłoniach i pogrążył się w głębokiej zadumie; grzebał widocznie we wspomnieniach młodości. My obaj zasłuchani, wyobraźnią przenieśliśmy się w owe dawne czasy, które tylko z książki lub opowieści znać mogliśmy. Cisza zapanowała w kołybie wielka, tylko lekkie już obecnie i równe oddechy naszych śpiących towarzyszy mąciły ją trochę... Świerkowa kłoda płonęła cieniuchnym, bladawym, błękitnym płomykiem. W słabym tym świetle stary, zaschnięty, wiatrami spalony hucuł wydawał się duchem jakimś, gór opiekunem.
Po chwili podniósł ku mnie zadumane oczy i przemówił:
— Oj panoczku złoty, jeśli wasza łaska, dajcie mi jeszcze wina tego szklankę. Z powieścią swoją dochodzę do takich miejsc... do takich czasów, że dziś jeszcze, jak człowiek sobie wspomni, to aż żółć w środku się burzy i tak się gorzko w gardle robi, że wytrzymać trudno.
Pospiesznie nalałem mu znowu wina, które on dwoma haustami wypił i opowiadał dalej:
— Do świetlicy tej bodajbym nigdy nie zaszedł. Siedziała ona tam w jedwabnym szarafanie taka cudna, że jak człowiek popatrzył na nią, tak musiał pomyśleć: anioł to jest boski... heruwym nebesnyj... a to tymczasem była satana sprawiedliwa... Czart... czart... czart! I Bóg wszechmogący tak mię był młodego pokarał, że od samej drugiej Matki Bożej,