aż do niedzieli po przewodach, ja pod jednym dachem z dyawolem tym mieszkałem, w jej szatańskie oczy patrzyłem.
Wówczas kiedy za Kornyłem pierwszy raz do tej świetlicy przyszedłem, skłoniłem się przed nią nizko, jak przed obrazem świętym, ona podniosła głowę, popatrzyła na mnie, uśmiechnęła się znowu tak, jak poprzedniego dnia, że człowiek nie wiedział, czy się ona cieszy, czy żartuje? I przemówiła:
— Wcześnieście przyszli Kornyło; myślałam, że was tam długo stary Kunysz z pożegnaniami zatrzymywać będzie... No, cóż tam nasz nowy puszkar?... Zbliżno się chłopcze do mnie!
Przyszedłem tuż do sofy, na której siedziała. Ona podniosła się z siedzenia, poklepała mię po ramieniu, jak bydle jakie, pogładziła pod brodę, popatrzyła w oczy i zwracając się do Kornyła rzekła:
— A co stary, prawda, że mam dobre oko? Sławny łegiń! Takiego nie miałeś jeszcze pomiędzy swoimi puszkarami!...
Nim te słowa mówić skończyła, nadszedł z drugiej świetlicy i sam Milner i ten Niemczyk, com go wczoraj widział... Sam mandator był strasznie niepoczesny. Teraz dobrze mu się przypatrzyłem; mały był, chudy jak pies, oczy miał zielone jak u żaby, a prawe ramię wyższe; jak chodził, to jedną nogę ciągnął za sobą niby drewnianą, przyprawioną... Popatrzył na mnie od niechcenia i powiedział do Kornyła:
— Trzeba mu jutro wydać orła na oznakę, gwer[1] cesarski i przyjąć przyrzeczenie. Niech jutro rano stawi się w kancelaryi, ja go sam do kontroli zapiszę.
Niemczyk tylko nic nie mówił, a jeno spoglądał to na mnie, to na mandatorkę z wielką złością, od której zzieleniała mu jego biała twarz woskowa.
Pogadali jeszcze trochę i obaj gdzieś poszli; ja w świetlicy z panią i Kornyłem zostałem. Kazała mi przynieść jeść, sama nalała szklankę wina i wypytywała o ojca, o matkę
- ↑ gwer = karabin.