Strona:Rusini (Abgarowicz).djvu/285

Ta strona została uwierzytelniona.

I poszło już od tego dnia! Rok prawie cały wojowało się i terało wzdłuż całej węgierskiej krainy. Były i wesołe dni i smutne, był i dostatek i rozkosz, ale przechodziliśmy i biedy wielkie i głodne, chłodne tygodnie całe. Ilia, pobratym, był ciągle przy mnie; w jednym szwadronie służyliśmy, w jednym szeregu jeździli, z jednego kotła strawę jedli. — Aż pod koniec wojny, kiedy wielkie siły nadeszły, poradzić już nie mogliśmy. Na debreczyńskiem polu ostatni raz zwycięztwo głosiliśmy. Smutne to dla mnie zwycięztwo było, bo tam na tej płaszczyźnie, na tej równinie trawą bujną porosłej, zostawiłem brata Ilię z kulą w sercu. Śpi on tam spokojnie pod stepową murawą, ale smutno mu bardzo musi być, bo ztamtąd żadne oko gór naszych sinych nie dojrzy... Wiatry nawet nasze górne nie wieją...
Przeszedłem z wojskiem granicę, znalazłem się na tureckiej, sułtańskiej ziemi — pomiędzy narodem swojackim, chrześciańskim, między rają bułgarską.
Kazali Turcy oddawać sobie broń i konie. Mnie szczęśliwie tak się zdarzyło, że nim do naszego szwadronu doszli, wieczór zapadł, a ja w nocy uciekłem i między Bułgarami się skryłem. We trzy doby później już hajdamakowałem na tureckim Bałkanie.
Sny młodości się sprawdziły. Lat parę upłynęło mi tam. Mołodyce bułgarskie mnie hołubiły tak samo, jak huculskie. Gdziem jaki grosz zdobył, to w ich białych dłoniach pozostał. Płaciły za to całusami gorącemi, uściskami namiętnemi...
Choć to góry podobne do naszych, choć nieraz, kiedy słyszałem szum strumieni i szelest liści bukowych, to zdawało mi się, żem w rodzinnej stronie, że czarnohorskie grunie mam nad głową, a modry Czeremosz warczy u moich stóp, jednak tęsknota chwytać mnie zaczynała za serce i nuda straszna ogarniać, i niemiłe mi były te mołodyce zadunajskie, i te wina słodkie, i te barany tłuste. Choćby głową nałożyć, a zapragnąłem koniecznie dostać się w nasze strony.