Strona:Rusini (Abgarowicz).djvu/47

Ta strona została uwierzytelniona.

do siebie wabiła na śmiech i igraszkę! a później śmiała się i żartowała... Nie, nie! mnie tego nie potrzeba. Obejdę się bez hołdów, bez wielbicieli.
Przy tych słowach płacz, który czuć było w głosie, ale dotąd pohamować go zdołała, opanował ją zupełnie; zaszlochała żałośnie, łzy obficie z oczu jej płynęły.
— Doniuż ty moja! — wołała przerażona dziekanowa, całując serdecznie wnuczkę w czoło i w zapłakane oczy — Doniuż ty moja serdeczna! dziecko kochane! Nie płacz, oczu czarnych szkoda. Ot, ja głupia stara, rozgadałam się, nagderała. Nieznośna ze mnie starucha, tylko dokuczać dziecku potrafię... No cyt! doniu, cyt!
— Oj nie babusiu, nie! — odpowiedziała załzawionym głosem rozszlochana dziewczyna — nie od dokuczania, a gderania waszego te łzy płyną, ale tak same z siebie... Tak mi jakoś ciężko na sercu, boleśnie w duszy, sama nie wiem, który mi milszy? Pan adjunkt... jeszcze dziś rano o nim tylko myślałam. A teraz, teraz Iwan przyjechał. Ja go jak brata miłuję... Oj babciu, babciu! Żeby on rozum miał, a innej miłości, oprócz braterskiej, odemnie nie żądał.
— Cyt! detyńko, cyt! — przerwała jej z zabobonną trwogą staruszka. — Nie mów tego, żebyś w złą godzinę nie powiedziała, żebyś później na te słowa własne nie narzekała, nie modliła się o jedno jego spojrzenie. Człowiek nie wié, co go w życiu czeka i czego jutro pragnąć będzie. Ty sama dziś nie wiesz, czego chcesz, co ci się po duszy snuje. Poczekaj, podumaj, to serce ci samo powié, który ci milszy. Kochania niczem nie zagłuszysz, nie oszukasz...
I zabierała się do wyjścia.
— Gdzie babusiu idziesz? — pytała pieszczotliwie Fruzia, tuląc się do ramienia dziekanowej. — Idziesz, a mnie samą zostawiasz z myślami tylko, z myślami o kochaniu. — I z poza łez zabłysnął znowu w jej oczach wesoły, filuterny uśmiech.
— Muszę iść do lochu, dokwasić ten nieszczęśliwy półbeczek ogórków. Na Feśkę w niczem spuścić się nie można,