psychicznego, — tym czynnikiem spajającym, którego było im brak. Lecz nie jest-że to aby dokumentem klęski? czyż ktoś, kto jest zupełnie sobą, mógłby odgrywać tę rolę? czy nie traci się zbyt wiele siebie — najżywszego tchu — kształtując innych? Czy nie pozostaje się wtedy na marginesie życia, „wieczyście wygnanym“, z poniżającą dumą samotności?
Wszystko można wiedzieć (jako artysta) i niczego nie przyjąć za swoje; oto Bartłomiej. Nie lubi on i nie poważa myśli, które „wynikają z serca“: są zbyt łatwe. Ale ile też kosztuje go jego „brutalność“! Życie, które prowadzi, jest pełne pasji, kapryśne, szaleńcze, wyzbyte sensu, — życie bardzo puste. A losem Bartłomieja jest (rozważa to czasem nie bez ironji): błąkać się po podejrzanych uliczkach, — po tarasach, gdzie sztuczne kwiaty prześwietlone są lampionami, — po brudnych hotelikach jakżeż romantycznych przedmieść! — pod wiaduktami, drżącemi w szarej mgle (sterczą jak gnaty widma), — i wieczorem czytywać kobietom wiersze o miłości bezpłodnej i o „wyższości piękna“...