Artysta, wbrew powszechnie przyjętemu mniemaniu, to właśnie człowiek który nie kocha, nie kocha, jak inni; jedynem ujściem jego jest to, co zwiemy jego twórczością; jest to tragizm, niewyrażalny przez żadne dzieło. Jego miłość wybiega zawsze poza cel; osiąga metę z najwyższym trudem, który wydaje się igraniem z wiatrami, by ją zostawić za sobą; i, jeśli co, to właśnie jest jego sprawdzian nieomylny.
Wszelki artyzm — zwłaszcza poetów, zakochanych w słowach — jest, jak śpiew ptaka, przygotowaniem do miłości, poszukiwaniem jej drogą okólną, by przez plejady wrócić po najbłahszą pieszczotę. Tylko, że miłości tej nigdy niepodobna w pełni urzeczywistnić, gdyż artyzm jest to właśnie pokonanie miłości miłością, wyrośnięcie jej ponad samą siebie, pozbawienie jej przedmiotu, uczynienie jej — pod okrutnym przymusem — bezinteresowną.
Dzisiaj w sztuce, jak we wszelkiej innej dziedzinie, prawie niepodobna odróżnić podrygów końca od skurczu nowych narodzin.